czwartek, 22 grudnia 2016

CZAS BOSKI, CZAS BAJKOWY...

"Czy to bajka, czy nie bajka, mówcie sobie co tam chcecie, a ja przecież wam powiadam, wielkie cuda są na świecie..."  Cudów owych doświadczam na każdym kroku i w każdej minucie. Dzięki , jak wierzę, Opatrzności, dzięki rodzinie, dzięki ogromnej rzeszy dobrych ludzi, znanych mi i nie znanych. Tak wyszło, że z czasu ciężkiego, trudnego, łzawego i bezsilnego wydobywam się na powierzchnię niesiona falą ciepła, dobra, opiekuńczości i troski... Z czegoś naprawdę złego zrobiło się coś bardzo dobrego. I to ten cud właśnie:))) I jeśli trzeba było trochę pocierpieć, by dowiedzieć się, jak wielu osobom jestem bliska i jak dobrze mi życzą, to się zgadzam... Ale powtarzać nie chcę:)))

Pierwszy raz w życiu byłam zadowolona, że jestem w szpitalu, naprawdę było to jedyne rozwiązanie w mojej sytuacji. Moja kochana pani doktor robiła wszystko, żeby jakoś postawić mnie na nogi i zapewnić komfort powracania do stanu użyteczności publicznej. Zapewniła mi miejsce w 3-osobowym , wygodnym pokoju, gdzie mogłam spokojnie funkcjonować bez nerwów i stresów, wspólnie z panem ordynatorem debatowali, jak najefektywniej a bezpiecznie mi pomóc. Zawsze uśmiechnięta, zadowolona, otwarta na rozmowy i pytania, choć zagoniona i zapracowana bardzo, nigdy nie wychodziła z oddziału przed 16.00, a często i po 17. Naprawdę czułam się pod osłoną opiekuńczych skrzydeł, za co bardzo jestem wdzięczna. Panie pielęgniarki też ciepłe i serdeczne, kompetentne i pomocne, a większość z szerokim uśmiechem na twarzy. Kochane panie salowe, pomagające w myciu i przebieraniu, bez cienia zniecierpliwienia. Aniołki pomocnicze, czyli praktykanci ze szkoły pielęgniarskiej (jeden chłopak też!), zbierający człowieka z łóżka i pomagający w toalecie porannej. Promienna pani dietetyczka, wnosząca uśmiech i radość nawet w najbardziej ponury dzień i już bez pytania robiąca mi kawę na drugie śniadanko:)) Tak to ja mogę chorować...

Towarzystwo w pokoju też trafione w dychę, dwie dziewczyny co prawda młodsze ode mnie, ale ze znalezieniem wspólnego języka nie było żadnego problemu i gadało się świetnie na najróżniejsze tematy. Chciałyśmy zrobić napis na drzwiach "Pokój Nauczycielski", albowiem profesja wspólna, choć przedmioty bardzo różne:)) I choć znajomość to wymuszona przez sytuację i krótka, to też usłyszałam od nich mnóstwo ciepłych słów i doznałam wiele serdeczności. Dla pełnego obrazu dodam, że jedna ma sunię znalezioną w zimie na ulicy a druga piesa ze schroniska, wyrzuconego z samochodu... No więc wszystko wiadomo. Dziewczyny kochane, macham do was i zdrowia nieprzebranego życzę!!! To był piękny czas.

A tymczasem w domu... Tropik rozbisurmaniony i rozleniwiony, dziadziuś po prostu. Dyżury do karmienia i spacerków były rozpisane, wszyscy wywiązywali się bardzo sumiennie. Kolega jednak poczuł chyba, że mu wszystko wolno i w ostatnią noc przed moim powrotem dokonał czynów niszczycielskich na łóżeczku swoim i moim. Prześcieradła i ręczniczki zostały poszarpane i podarte, a nawet materac nadszarpnięty pazurami... Trzeba gada do pionu ustawić.

Czuję się naprawdę mocniej i lepiej i powoli zaczynam wracać do normalniejszego funkcjonowania, choć do ideału jeszcze daleko... Ale każdy dzień niesie drobne osiągnięcia, które mnie wydają się krokami milowymi... Chociażby ten post, jeszcze 2 dni temu nie dałabym rady go napisać, a tu proszę:))) Pomoc jest jednak niezbędna i dzięki wam możliwa bezstresowo. Rano jest pani , która mnie przywraca do funkcjonowania, a o północy przybywa "pan na noc":))) Opatrzność mi go zesłała najwyraźniej, albowiem jest ratownikiem medycznym i posiada własną karetkę, którą podróżowałam wte i wewte.  No i nie przeszkadza mu pora...

Po powrocie zastałam góóóóórę poczty!!!!!!!!!! Nigdy w życiu nie dostałam tylu życzeń, ciepłych słów, serdeczności i upominków!!! Bardzo, bardzo WSZYSTKIM WAM dziękuję, to dalsza część tej fali, o której na początku było... Wczoraj pół dnia otwierałam pocztę:)))) Cudne kartki, pełne życzliwości, stajenki, Mikołaje, bombki, choinki... Bransoletka od Ksan, mydełka własnej roboty od Riannon, dziś jeszcze nie wiem co, bo nie zdążyłam z odpakowywaniem:))) Pan listonosz coraz bardziej zdumiony musi do drzwi, bo skrzyneczka od Hani z Zielnika za mała, kolega równie zdumiony "A co ty tak dostajesz i dostajesz???" A bo takie cudne koleżanki mam i już. Wybaczcie proszę, że nie wymienię wszystkich, cały post składałby się tylko z waszych imion... Ale jak ja sobie zrobię wystawkę na półkach z tych kartek, pomiędzy rysunkami Hany, amorkami od Riannon, ceramiką Opakowanej, wenezuelskim kogucikiem Grażyny, świecą Arte, ptaszkiem Mariji, kurą Rogatej, wycinankami Kalipso, to wszyscy padną z wrażenia!!!!!!!!!!!! Kocham Was, moją Rodzinę i przyjaciół z realu , świat jest, kurna piękny!!!!!!!!

P.S. Wybaczcie brak zdjęć, już nie dam rady, może uzupełnię potem:)))

piątek, 9 grudnia 2016

SMUTKI I RADOŚCI

Ech, co tu gadać, łatwo nie jest... A nawet jest to jeden z najtrudniejszych okresów dla mnie. Nigdy się nie spodziewałam, że będę tak bardzo zależna od innych, że najprostsze czynności będą przedsięwzięciem i że wielu z nich nie będę mogła wykonać... Niezależność to dla mnie podstawa życia, jej brak doskwiera i boli. Bardzo wierzę, że jeszcze będzie lepiej, że jeszcze wrócę do stanu samodzielnego korzystania z łazienki czy położenia się do łóżka... Pani doktor w Krakowie powiedziała , że muszą mnie postawić na nogi i mam głęboką nadzieję, że tak będzie.




Ale nie po to piszę, żeby narzekać i jęczeć. Piszę, bo nie spodziewałam się również, że w całej tej sytuacji będę miała tak ogromne wsparcie i pomoc z waszej strony! Efekty aukcji zorganizowanej przez Hanę przeszły najśmielsze oczekiwania, a wasze ciepłe, serdeczne słowa przywracają wiarę w człowieka i dobro. Nie mam słów, żeby Wam wszystkim podziękować za tyle serca. Część z was mnie zna, ale dla wielu jestem przecież kompletnie obcą osobą, kimś anonimowym. A nie wahałyście się ani chwili, żeby mi pomóc. Jesteście naprawdę wspaniałymi ludźmi i jestem dumna, że mam takie koleżanki i znajome. Moja wdzięczność wielka jak ocean i oczy się pocą... Kochane jesteście i już.



Jak już wiecie, jadę w poniedziałek do Krakowa do szpitala, nie wiem na jak długo, oby nie więcej niż tydzień. Ale to będzie zależało od tego, jak się będę zbierała. Laptopa nie biorę, będę kontaktować się z Haną telefonicznie.  Bardzo proszę, trzymajcie kciuki, żeby pomogło i żebym jakoś sobie w tym szpitalu poradziła. Zarówno sama jazda jak i pobyt w szpitalu to stres dla mnie potworny i w histerię wpadam łatwo. Na dodatek oczywiście jak ja mam jechać to pies utyka na łapę :((((
Tak więc na razie ściskam Was mocno i kłaniam się w pas, do napisania po powrocie.
Buziaki
M.

poniedziałek, 31 października 2016

MOJE WYPOMINKI

Nadeszła listopadowa pora, czas odwiedzania cmentarzy i wspominania tych, którzy odeszli, odeszli dopiero co, niedawno, albo bardzo dawno... Dobrze, że są te dni, żeby ich wspomnieć, przypomnieć sobie czas z nimi spędzony, dobre chwile, zabawne momenty. Ci, którzy wierzą, pomodlą się, ci, którzy nie wierzą, przywołają dobrą pamięć... Piszę "dobrą", bo  ci, którzy odeszli, byli różni, lepsi i gorsi, czasem nie mogliśmy się z nimi porozumieć, może za mało próbowaliśmy zrozumieć ich, były między nami złe chwile, ale tych pamiętać nie chcę.  Nie chcę "złej" pamięci, rozdrapującej rany i urazy, chcę wspomnień jasnych, słonecznych i dobrych. Chcę widzieć moich rodziców radosnych i uśmiechniętych, Mamę w pięknych sukienkach , śmiejącą się do bobasa w wiklinowym wózku, czyli do mnie, Tatę, trzymającego mnie na rękach i pokazującego mi panoramę Tatr z Kasprowego... Babcię, podającą mi przepyszne pierogi z jagodami i śmietaną, Wujka, prowadzącego nas, dzieciaki, w góry, Ciocię, gotującą zupę grzybową na Wigilię... Cudownie dobrą Ciocię H. , idącą ze mną na Kalatówki po ogromnym halnym w 1968, jej męża, mawiającego zawsze, że "herbata wysusza", który odszedł kilka miesięcy po niej, bo nie mógł bez niej żyć... I tylu, tylu innych...




Chciałam zrobić też moje prywatne wypominki, idąc śladem tych, za których dusze staram się często modlić. Mam takie dwie "grupy" , które obecne są w tych modlitwach. Nie zawsze są to osoby mi bliskie, czasem to tylko znajomi lub nawet nieznajomi, ale wydaje mi się, że cieszą się, że ktoś o nich pamięta. Zacznijmy więc:

- moi Rodzice, Maria i Tadeusz (Tato, upiekłam szarlotkę na twoje niedawne imieniny!)
- moi Dziadkowie Agata i Jan (Babcia Agata to jedyna z czworga Dziadków, którą znałam)
- moi drudzy Dziadkowie Maria i Adolf (ich pamięć pomogła mi przywrócić Arteńka, odwiedzając      ich opuszczony grób w Bieszczadach i zawożąc tam nową tabliczkę, dziękuję raz jeszcze!)

- kuzynka Ania z Zielonej Góry, oddana swojemu zawodowi nauczycielka języka polskiego
- Marta, aktorka Teatru Witkacego, pięknie śpiewająca
- pan H., przemiły i dobry człowiek, laborant wykonujący mi badania przez wiele lat
- państwo P., najbliżsi sąsiedzi, pan P. bardzo dobry, życzliwy i spokojny człowiek, pani P., kobieta o nieco silniejszym i trudniejszym charakterze, ale może dlatego moja modlitwa jej się przyda, robiła pyszną galaretkę z nóżek...
- pan W., wieloletni przyjaciel Taty, wesoły i uśmiechnięty, zawsze opowiadający mnóstwo anegdot i facecji, do końca życia społecznik
- pani T,. dalsza sąsiadka, też zawsze wesoła, o charakterystycznym głośnym śmiechu, słyszalnym na sporą odległość, pożyczała od Mamy "Rodzinę Whiteoaków", którą czytała w kółko
- państwo P., on lekarz, legenda zakopiańskiej medycyny, o skomplikowanym życiorysie i wielkim talencie diagnostycznym oraz o nader specyficznym i złośliwym poczuciu humoru ("połowa leżących na naszym cmentarzu to samobójcy a druga połowa to moi pacjenci")  , z nią zaprzyjaźniłam się już jako dorosła, poznałyśmy się na spacerach z psami, niezwykle inteligentna i ciepła osoba, bardzo lubiłam z nią rozmawiać
- państwo B,. on przewodnik tatrzański i narciarz, z ogorzałą i opaloną twarzą i szczerą duszą człowieka ze Wschodu, jego żona, wspaniała, dobra i pełna wewnętrznego spokoju kobieta. On też, jak mój Wujek, nie wytrzymał długo bez niej, byli nierozłączni
- pani Marysia Ś., sąsiadka i koleżanka szkolna mojej Mamy, przychodziła do nas zawsze na telewizję, zajmowała się łapaniem oczek w pończochach i rajstopach (kto pamięta jeszcze punkty repasacyjne?) , po śmierci Mamy pomagała nam prowadzić dom, gotowała obiady (do dziś pamiętam jej cieniusieńki makaron domowy do rosołu), bardzo jej jestem wdzięczna
- pan Bohdan T., Taty przyjaciel i współwięzień z łagru, opisał cały ich pobyt w obozach w Rosji, pochodził z hrabiowskiej rodziny i był bohaterem anegdoty o gotowaniu kury zdobytej na wymianę z Czeczenami (ugotował ją biedny z wnętrznościami, bo nie wiedział, że kura ma coś w środku...)
- dwóch bezdomnych, którzy zginęli podczas pożaru zrujnowanego domu naprzeciwko, w którym kiedyś mieszkała pani Marysia wspomniana wyżej, bezimienni...
- pani M., zdziwaczała też w zasadzie bezdomna, trzymająca całe stado na wpół dzikich psów, które przygarniała bez opamiętania, wyglądała jak czarownica, w łachmanach i z kijem, przesiedlono ją do jakiegoś nieogrzewanego baraczku, gdzie niestety kilka zim temu zamarzła...
- pan D., kolejny mieszkaniec ośrodka dla bezdomnych, miał krzywą nogę i mocno kulał, chodził zawsze ze starym rowerem, który służył mu zarówno za podporę jak i za transport dużej ilości toreb z różną zawartością, mocno nadużywał alkoholu, sypiając często w krzakach lub na ulicy. Popatrzyłam na niego inaczej, gdy pewnego wieczora leżał z rozbitą głową na środku ulicy, a kiedy przyjechało pogotowie i policja, walczył ostro i krzyczał, że on przeszedł cały szlak bojowy od Lenino do Berlina i ma medal za odwagę... Nic nie wiemy o ludziach, którzy jawią nam się zupełnie innymi, niż są naprawdę...
- Maciek B. i Tomek K., himalaiści, którzy zginęli na Broad Peaku, Maćka  znałam osobiście,był wspaniałym, dobrym człowiekiem, z zasadami, jakich już teraz się nie spotyka... Został w szczelinie lodowej...
- Zbyszek P., zaprzyjaźniony chirurg o wielkim talencie, zawsze pomagający ludziom, z nieskończoną cierpliwością, wesoły  i dowcipny, jakże mi jego porad i pomocy brakuje...

I tylu, tylu innych.... Niech spoczywają w spokoju.

I niech im gdzieś z chmury zaśpiewa Marta pieśń do wiersza E.E. Cummingsa "Gdy się już Bóg przestanie wtrącać w moje ciało"...

sobota, 22 października 2016

DYLAN I INNI

Długo się nie odzywałam , czas jesienny, łzawy i trudny . Ale postanowiłam wyjść z marazmu i pierwszym krokiem jest niniejszy post.

Nobel literacki dla Dylana zaskoczeniem był i nie był, ponoć w notowaniach plątał się tam gdzieś już od kilku lat. Lubię jego stare piosenki i teksty, nowych nie znam. Nie podejmuję się w żadnym wypadku jakiejkolwiek oceny słuszności owego Nobla, decydowali mądrzejsi. On sam zdaje się nie przywiązywać do tego żadnej wagi, do tej pory nie udało się Komitetowi Noblowskiemu skontaktować z nim osobiście ani uzyskać jakiegokolwiek komentarza. Chciałam jedynie napisać o moim wspomnieniu z nim związanym .





Otóż tak się złożyło, że udało mi się być na jego koncercie w roku  bodaj 1986 w Sztokholmie. Byłam tam wówczas przez 3 miesiące na czymś w rodzaju praktyki z mojej ówczesnej pracy. Mieszkałam w służbowej kawalerce w ogromnym bloku, co ma pewne znaczenie dla dalszej części opowiadania. Weekendy spędzałam na zwiedzaniu Sztokholmu, chodziłam sobie po mieście całymi dniami. Jakaż radość moja była, gdy ujrzałam plakaty zapowiadające koncert Boba Dylana wspólnie z  Tomem Petty i Heartbreakers! Natychmiast nabyłam bilet za ciężko zarobione korony (mam go do dzisiaj:)) i radośnie obwieściłam w pracy, jakież to szczęście mnie spotkało. Do dziś widzę te zdziwione miny i pełne politowania uśmieszki "Nie szkoda ci pieniędzy??/ Tyle kasy na jakiś koncert?! Chyba zwariowałaś!" Młoda byłam wtedy i głupia, myślałam durna, że ktoś się wraz ze mną ucieszy. Ale nic to, Koncert odbył się na Stadionie Lodowym, a że miałam miejsce na płycie, czyli lodowisku, przykrytym jakąś wykładziną, to mi nogi zmarzły solidnie. Sporą część koncertu wypełnił Tom Petty, po czym wyszedł Dylan w szafirowej połyskliwej koszuli, z gitarą, usiadł na krzesełku i odmruczał swoje przeboje i jakieś piosenki z aktualnej wówczas płyty, których zupełnie nie pamiętam. Ale było "Blowing in the Wind", "Mr Tambourine", "Like a Rolling Stone"... Syta wrażeń wróciłam z koncertu koło północy, a tu przed blokiem policja, straż pożarna, ambulans. Okazało się, że wybuchł mały pożar, jakiś pijany idiota wrzucał dla zabawy zapalone papiery do zsypu. Niby już było po wszystkim, ale było pełno dymu, tym niemniej mieszkańców już wpuszczano do domu. Durnaż ja durna wlazłam do windy i wcisnęłam guzik na XII piętro, gdzie mieszkałam. Ledwo winda ruszyła to uświadomiłam sobie , że i w niej jest sporo dymu i lekko się wystraszyłam... Strach zastąpiła panika, gdy winda utknęła między piętrami... W szale naciskałam wszystkie możliwe guziki i w końcu zjechałam na parter. Na dwunaste piętro już szłam na piechotę...
Od tej pory już zawsze Dylan mi się kojarzy z pożarem:))

Zawsze mówiłam, że chciałabym w życiu być na trzech koncertach: Cohena, Dylana i Dire Straits. No i byłam, poniekąd. Na Cohenie byłam przed Dylanem, na słynnym koncercie w Sali Kongresowej jeszcze w stanie wojennym. Usłyszałam w radio, że koncert będzie i natychmiast uruchomiłam kuzyna w Warszawie, udało mu się cudem jeszcze zdobyć miejsce na jakiejś dostawce. Było cudownie... Do dziś pamiętam wspaniałą dziewczynę o głosie jak dzwon, która śpiewała z panem Leonardem. I pamiętam ten szok, gdy z urokliwego świata poezji i muzyki wychodziło się na plac, na którym stało pełno suk i milicji z pałami... Ale nic to, "pieśń ujdzie cało"...
Z Cohenem też wiąże się osobiste wspomnienie, trochę może pośrednie. Mianowicie w 1980 roku byłam w Londynie i pierwszą i jedną z niewielu rzeczy, które kupiłam była kaseta "The best of Leonard Cohen". Słuchałam jej w kółko, próbowałam sama tłumaczyć teksty, potem jednak stwierdziłam, że Zembaty lepszy. Gdy wybuchły strajki na uczelniach, moja kaseta powędrowała na strajk na Uniwersytecie Jagiellońskim, pożyczyłam ją koledze, umilała im czas strajku  i podtrzymywała na duchu przez cały ten trudny czas. Pozrywana, kilkakrotnie klejona jeszcze trochę potem grała:))




 Na Dire Straits się nie załapałam, ale po wielu latach udało mi w zeszłym roku być na koncercie Marka Knopflera w Krakowie:)) Ale o tym już pisałam na blogu, więc tylko muzyka:



Może jeszcze udałoby się ze Stingiem, kto wie...


PS. OD TROPIKA

Pozdrawiam wszystkich serdecznie. Zimno, mokro i ciągle mi się chce jeść... W zeszły weekend zjadłem z tego wszystkiego pół drewnianej łyżki... Pani się okropnie zdenerwowała, nie wiem czemu, tyle hałasu o jakąś starą łyżkę. Miękka dość była, ładnie się na miazgę gryzła, więc nie rozumiem o co chodzi. A jak pachniała, tymi wszystkimi sosami i zupami, mmmmm... Ale zawieźli mnie do weterynarza i dali zastrzyk rozkurczowy na wszelki wypadek. Głupki. Na dodatek mnie zważyli i powiedzieli, że jestem za gruby i muszę się odchudzić:(( Niech się sami odchudzają, jak tacy mądrzy. A dzisiaj mi się udało uniknąć spaceru w deszczu, aha! Najpierw pokazałem brzuszek, potem machałem łapami, żeby się odczepili, potem się trochę pomiziałem z panem, żeby mu przykro nie było, a w końcu zamknąłem oczy, przywarłem do łóżka i udawałem, że śpię jak kamień i nie dałem się ruszyć. I wygrałem, aha! Poddali się:))))

poniedziałek, 19 września 2016

Z PAMIĘTNIKA TROPIKA

Wpis z dedykacją dla Mariji od Tropika.

O spacerkach będzie dziś. No bo to jest tak: młodziutki już nie jestem, 12 stuknęło, troszkę ciałka się nabrało i spacerki nie są już taką atrakcją... Chyba, że te dalsze, samochodem z Panem:)) Ale to się trafia nie za często, tak raz w tygodniu może. Fajnie wtedy jest, jedziemy na korty tenisowe i do pobliskiego lasku albo na łączki. Lubię na korty, bo zawsze jakaś piłeczka się trafi, grają jak patałachy. Ale też już nie dam rady za dużo za nią latać, jak za młodu. Wolę sobie wziąć do domu i turlać sobie wieczorem , zakopywać w dywanik albo wynieść na podwórko i zakopywać w dołkach. Panią okropnie śmieszy, jak zakopuję piłeczkę w dywaniku i jej potem szukam. Czasem to mi się już nie chce, ale jak ją to rozśmiesza, to proszę bardzo, mogę się trochę powygłupiać...


Na codzień jest trochę nudniej. Pani nie może ze mną chodzić, no to chodzi Pan albo trzy Ciocie, na zmianę.  Z Panem to rutyna, nad potok zrobić kupę no i nie ma co się pchać w pokrzywy na zarośniętym brzegu rzeki.  Jak jest gorąco, to robię uniki, ale nie zawsze się udaje... Na przykład Pan przychodzi, bierze obrożę i mówi "Tropik, idziemy!" Akurat, zaraz będę leciał na takie gorąco. No to sobie leżę cichutko na łóżku i udaję, że to nie do mnie. "Tropik, no chodźże głuchoto jedna!" Ojtam, zaraz głuchota... Troszkę słabiej słyszę, ale tak bardziej wybiórczo, na przykład jak pani otwiera lodówkę albo pojemnik z chrupkami to słyszę doskonale, a jak krzyczą, żeby nie dobierać się samemu do chrupek to jakoś słabiej... No w końcu łeb mam wtedy w pojemniku a chrupanie zagłusza... Czasem muszę zastosować ostrzejsze środki protestu. Jak udawanie głuchego na łóżku nie skutkuje i już mnie wywloką, to idę ale stosuję bierny opór. To znaczy na przykład staję na ulicy i nie idę. Pan się denerwuje i trochę mnie ciągnie. W to mi graj, podnoszę rozpaczliwy wrzask, jakby mi łapy wyrywali, ludzie się patrzą, Panu głupio i udaje się skrócić spacer do minimum:) Albo jak mnie puści luzem nad rzeką, to robię szybciutko co trzeba i daję nogę z powrotem w stronę domu. Pan leci za mną z krzykiem, żebym nie wyleciał sam na ulicę i jest śmiesznie. Oczywiście, że bym na niego zaczekał, ale niech on sobie też trochę pobiega... Dobrze mu to zrobi. 


Z ciociami jest inaczej. Są trzy: Ciocia A, bardzo kochana, można ją wlec gdzie się chce, Ciocia S, też fajna, biegnie za mną truchcikiem tam gdzie mam ochotę i Ciocia G, najbardziej stanowcza no i jej już muszę bardziej słuchać. Z Ciociami chodzę raczej na smyczy, tylko Ciocia A mnie spuszcza czasem, znamy się z nią wiele lat. Pozostałe Ciocie raczej się boją, ale za to dają mi trasę do wyboru:) Mam dużo zapachów i miejsc do wąchania. Niestety, zakładają mi świństwo na pyszcz... Namordnik. Fuj. To jeden z głupszych pomysłów Pani. Ani co polizać, ani się wysapać, ani co chapnąć po drodze. A tyle fajnych rzeczy leży... Śmierdząca kanapka, zdechła ryba, stare kości... No i tu się z moją Panią zdecydowanie różnimy, bo jej zależy, żebym tego wszystkiego nie jadł, a mnie wręcz przeciwnie... Właściwie to chętnie jadłbym cały czas...  Odkąd chorowałem na trzustkę i nerki to muszę być na diecie, ale niechby sobie Pani sama jadła cały czas ryż z mielonym kurczakiem i chrupki nerkowe... Nuuuuuda.... Ale chyba ma trochę racji, nie wytrzymałbym, żeby świństw nie pożreć, a potem by mnie bolało i do weta by trzeba, brrrr, aż mnie otrząsa. Nienawidzę tam chodzić, zawsze kłują , albo robią zastrzyki, obrzydlistwo.

Fajnie jest siedzieć cały dzień w ogródku i wybrzydzać na spacerkach, ale niestety zima idzie... Zimno w łapki i trzeba szybko zwiewać do ciepłego domu. No i spać, spać, spać...
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                         


piątek, 2 września 2016

IŚĆ, CIĄGLE IŚĆ W STRONĘ SŁOŃCA...

Owszem, chciałoby się iść. Ale ponieważ z tą czynnością mam spore trudności, lubię patrzeć, jak robią to inni. Lubię oglądać tzw "filmy drogi", z bohaterami wędrującymi przez świat w różnych celach, lubię oglądać dokumenty o wyprawach w różne miejsca. Z niskim uczuciem zazdrości, niestety też.  Ale przede wszystkim z podziwem dla bohaterów, z zachwytem nad pięknymi miejscami na świecie, których nigdy nie miałabym szansy zobaczyć.

Chciałabym napisać dzisiaj o dwóch filmach, których bohaterowie wędrują przez USA, ale z bardzo różnych powodów. W  obydwu filmach głównym bohaterem, oprócz ludzi, jest przyroda, czasem będąca przyjacielem, czasem wrogiem. Obydwa oparte są na prawdziwych historiach, co czyni je bardzo poruszającymi.



Pierwszy z filmów to "Wszystko za życie" Seana Penna w/g książki Jona Krakauera. To opowieść o młodym człowieku, Chrisie Mc Candless,  który właśnie ukończył studia i zamiast zająć się robieniem kariery i "normalnym życiem" porzuca wszystko, rodzinę, dom, wszystkie dobra doczesne, samochód, pieniądze (pozostawia sobie tylko niewielką kwotę na początek podróży) i wyrusza w drogę na Alaskę. Alaska jest jego Utopią, rajem, w którym chce żyć w zgodzie z naturą, radzić sobie samemu, zdobywać jedzenie jak dawni traperzy. Idea piękna, ale nasz bohater jest idealistą, nie praktykiem. Wielu podstawowych rzeczy o życiu w dziczy nie wie, nie jest do tego praktycznie przygotowany. Podczas drogi na Alaskę poznaje wiele życzliwych osób, niektórych bardziej dziwnych, niektórych mniej, którzy usiłują mu pomóc, a , niektórzy odwodzą go od jego pomysłu na życie. Jednak pomimo rozlicznych trudności o rezygnacji nie ma mowy, życie na Alasce to idee fix bohatera. Wzoruje się on na Thoreau i jego idei życia dalekiego od cywilizacji.  Film drogi zmienia się w epicką tragedię, gdy Chris dotrze już do swojego raju. Nieprzygotowany, bez zapasów jedzenia, przez trzy miesiące walczy o życie. Znajduje porzucony autobus, będący schronieniem dla myśliwych, który okazuje się końcową stacją jego życia. Umiera w nim z wygłodzenia, ważąc zaledwie 30 kg... Wśród jego rzeczy znaleziono  deklarację jego idei:
 Dwa lata wędruję po świecie. Żadnego telefonu, żadnego basenu, żadnych domowych zwierzaków, żadnych papierosów. Totalna wolność. Esteta, podróżnik którego domem jest droga. Uciekł z Atlanty. Nie będziesz powracał, pamiętaj sobie, najlepiej jest na zachodzie. Teraz, po dwóch latach wędrówki, nadchodzi najważniejsza i największa przygoda. Ostateczny bój, aby zabić fałszywe istnienie wewnętrzne i zwycięsko zakończyć rewolucję duchową. Dziesięć dni i nocy w pociągach towarowych i autostopem przywiodło go na wielką, białą północ. Nie będzie już zatruwany przez cywilizację, od której ucieka; wchodzi samotnie w krainę, by zagubić się w dziczy. Alexander Supertramp, maj 1992”
Aleksander Supertramp to imię, które przybrał, porzucając cywilizację.

Ten film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bardziej może jako historia czyjegoś życia niż jak po prostu film. Nie mogłam oderwać się od ekranu, wędrowałam razem z Chrisem przez Stany i Alaskę. Złościła mnie jego naiwność i brak oceny własnych możliwości, a jednocześnie byłam pełna podziwu i szacunku dla jego konsekwencji i wierności ideałom. I płakałam jak bóbr podczas ostatnich dni życia Chrisa. Najbardziej wstrząsnęło mną pokazane na samym końcu zdjęcie prawdziwego Chrisa., dające świadomość, jak szybko jego życie się skończyło...


Drugi z filmów to "Dzika droga" ze znakomitą rolą Reese Witherspoon, nominowaną do Oskara. To też prawdziwa historia, ekranizacja autobiograficznej książki Cheryl Strayed. Już nie tak charyzmatyczny jak poprzedni, ale znakomity i mądry. To film o sile słabej kobiety, o możliwości pokonania własnych lęków i uzależnień przez gigantyczny wysiłek fizyczny. Cheryl jest młodą kobietą z bardzo nieuporządkowanym życiem, jej małżeństwo się rozpadło, a ona sama jest uzależniona od heroiny. Przełomem staje się śmierć jej ukochanej matki, która zawsze w nią wierzyła i wspierała. Cheryl bardzo przeżyła jej śmierć i postanowiła zmienić swoje życie i stać się taką, jaką widziała ją matka. Żeby tego dokonać  przeszła sama cały, 1500-kilometrowy szlak Pacific Crest Trail, niosąc 30 kilogramowy plecak.  Dla dość słabej fizycznie dziewczyny to było prawdziwe wyzwanie. I tu są spotkania z ludźmi, raz miłe, raz niebezpieczne, są dzikie zwierzęta, są buty pełne krwi. Jednak cywilizacja nie jest daleko, można zejść ze szlaku w razie konieczności, poprosić o pomoc. Tu nie tyle jednak chodzi o zmaganie z naturą, ile o zmaganie z samym sobą, o przemyślenie swojego życia, o umiejętność znalezienia tego co ważne. Bohaterce się to udaje, zyskuje spokój wewnętrzny i pogodzenie z nieuchronnością śmierci. Bo warto iść...

niedziela, 21 sierpnia 2016

SŁOWO WSTĘPNE I OLIMPIADA

Witam wszystkich serdecznie na moim podblogu... Niespodzianka to może drobna, ale postanowiłam wycofać się na chwilę do mojego zakątka. Nie nadążam czasem za Kurnikiem i komentarzami, a coraz bardziej rosła we mnie potrzeba zwolnienia tempa i stworzenia sobie bardziej kameralnego miejsca. Moje zdrowie i sposób życia wymuszają na mnie "slow life" i chciałabym się temu poddać. Pisać, gdy mam potrzebę i gdy mam coś do powiedzenia innym i sobie samej. Opowiadać o tym co lubię, co mnie porusza i jest mi bliskie. Jeśli ktoś będzie chciał mi  towarzyszyć i rozmawiać o tym, będzie mi bardzo miło. Lojalnie uprzedzam, że będzie to blog bardziej oparty na słowie niż na obrazie... Zapraszam więc.

Kończą się Igrzyska Olimpijskie w Rio. Śledziłam je bardzo wytrwale , zarywając noce i kładąc się spać około wpół do czwartej, klnąc na beznadziejny przekaz i złą organizację transmisji i emocjonując się występami naszych i nie naszych. Lubię sport, choć nie mogę go teraz uprawiać, ale kibicem jestem zagorzałym. Szczególnie tenisa, siatkówki i lekkoatletyki. W siatkówkę grałam za młodych lat, byłam nawet w reprezentacji mojej uczelni, potem grałam rekreacyjnie. Niestety ta dyscyplina miała niezbyt dobry wpływ na stan moich kolan... Ale ad rem.
 Olimpiada jest wielkim świętem sportu, chociaż niestety jak cały sport, skażona jest dopingiem. Ja jednak lubię po prostu patrzeć, bez wnikania pod podszewkę. Raz na cztery lata mogę oglądać dyscypliny nigdy albo bardzo rzadko pokazywane w telewizji, zawodników z egzotycznych krajów, startujących dla samych idei barona de Coubertin. Uwielbiam defiladę na rozpoczęcie igrzysk, oglądanie strojów, małe kraiki, prezentujące z dumą swoje flagi i stroje narodowe. Przepięknie się prezentowały dziewczyny z Wysp Cooka w wieńcach z egzotycznych kwiatów i rafiowych spódniczkach oraz kolorowe szaty reprezentantów  państw afrykańskich.

Największe emocje towarzyszyły mi tym razem nie przy występach naszych reprezentantów, ale przy turnieju tenisowym i występach Argentyńczyka Juana Martina del Potro, zwanego przeze mnie zdrobniale Piotrusiem:)) Jestem jego wielką fanką i wielbię go od lat. A ZA CO UWIELBIAM J.M. DEL POTRO? Za całokształt. Za urok osobisty, ciepło i serdeczność, które z niego emanują, za waleczność i nieustępliwość, za ambicję , serce do walki i grę fair. Za piękne niebieskie oczy:) Za to, że po ciężkiej kontuzji nadgarstka , operacjach i 2 latach przerwy w grze potrafił powrócić w wielkim stylu, zdobywając srebrny medal olimpijski. Po drodze do finału pokonał Novaka Djokovica , nr 1 w rankingu (serbski gladiator schodził z kortu płacząc rzewnymi łzami, co nie zdarza mu się często)  i Nadala, nr 3 . Z Murrayem, numerem 2 przegrał w finale po morderczym 4-godzinnym meczu, dosłownie słaniając się na nogach. I widać było, że "wielkolud z Tandil", jak go nazywają (prawie 2m wzrostu) jest tym srebrem rozczarowany, że chce złota. Bardzo mu życzę tego na następnej olimpiadzie. Ech Piotrusiu, żebym to ja młodsza była...

Tu dekoracja:


A tu gorzkie łzy Djokovicia...

Chciałabym jeszcze dodać moje refleksje o występach naszych sportowców. Streszczą się w jednym wykrzykniku: GÓRĄ KOBIETY!!!!  Na 11 zdobytych medali aż 9 zdobyły panie, tylko 2 panowie... Obydwa złote też zdobyły kobiety, wioślarki i Anita Włodarczyk w rzucie młotem. Tym bardziej godne podziwu, że panie zdobywały medale w dyscyplinach trudnych, ciężkich, wymagających ogromnego samozaparcia, wysiłku i treningu, w zapasach, wioślarstwie, kolarstwie górskim, pięcioboju nowoczesnym. Urocza dziewczyna Oktawia Nowacka, która zdobyła brąz w pięcioboju,  miała zerwane ścięgno w stopie i do marca chodziła o kulach, trening biegowy wznowiła w maju! Żebyście widziały jej szeroki uśmiech, gdy na ostatnich nogach dobiegała do mety...



 A zadziorna Marysia Andrejczyk, rzucająca oszczepem, która o 2 cm przegrała medal, zapłakana i wściekła, oznajmiająca w rozmowie z dziennikarzem, że ona teraz musi "z całym szacunkiem, dokopać jak najszybciej" swojej dawnej idolce Czeszce Spotakovej, która ostatnim rzutem pozbawiła ją medalu... Ech, co tu gadać, dziewczyny, pięknie było!!!