poniedziałek, 19 września 2016

Z PAMIĘTNIKA TROPIKA

Wpis z dedykacją dla Mariji od Tropika.

O spacerkach będzie dziś. No bo to jest tak: młodziutki już nie jestem, 12 stuknęło, troszkę ciałka się nabrało i spacerki nie są już taką atrakcją... Chyba, że te dalsze, samochodem z Panem:)) Ale to się trafia nie za często, tak raz w tygodniu może. Fajnie wtedy jest, jedziemy na korty tenisowe i do pobliskiego lasku albo na łączki. Lubię na korty, bo zawsze jakaś piłeczka się trafi, grają jak patałachy. Ale też już nie dam rady za dużo za nią latać, jak za młodu. Wolę sobie wziąć do domu i turlać sobie wieczorem , zakopywać w dywanik albo wynieść na podwórko i zakopywać w dołkach. Panią okropnie śmieszy, jak zakopuję piłeczkę w dywaniku i jej potem szukam. Czasem to mi się już nie chce, ale jak ją to rozśmiesza, to proszę bardzo, mogę się trochę powygłupiać...


Na codzień jest trochę nudniej. Pani nie może ze mną chodzić, no to chodzi Pan albo trzy Ciocie, na zmianę.  Z Panem to rutyna, nad potok zrobić kupę no i nie ma co się pchać w pokrzywy na zarośniętym brzegu rzeki.  Jak jest gorąco, to robię uniki, ale nie zawsze się udaje... Na przykład Pan przychodzi, bierze obrożę i mówi "Tropik, idziemy!" Akurat, zaraz będę leciał na takie gorąco. No to sobie leżę cichutko na łóżku i udaję, że to nie do mnie. "Tropik, no chodźże głuchoto jedna!" Ojtam, zaraz głuchota... Troszkę słabiej słyszę, ale tak bardziej wybiórczo, na przykład jak pani otwiera lodówkę albo pojemnik z chrupkami to słyszę doskonale, a jak krzyczą, żeby nie dobierać się samemu do chrupek to jakoś słabiej... No w końcu łeb mam wtedy w pojemniku a chrupanie zagłusza... Czasem muszę zastosować ostrzejsze środki protestu. Jak udawanie głuchego na łóżku nie skutkuje i już mnie wywloką, to idę ale stosuję bierny opór. To znaczy na przykład staję na ulicy i nie idę. Pan się denerwuje i trochę mnie ciągnie. W to mi graj, podnoszę rozpaczliwy wrzask, jakby mi łapy wyrywali, ludzie się patrzą, Panu głupio i udaje się skrócić spacer do minimum:) Albo jak mnie puści luzem nad rzeką, to robię szybciutko co trzeba i daję nogę z powrotem w stronę domu. Pan leci za mną z krzykiem, żebym nie wyleciał sam na ulicę i jest śmiesznie. Oczywiście, że bym na niego zaczekał, ale niech on sobie też trochę pobiega... Dobrze mu to zrobi. 


Z ciociami jest inaczej. Są trzy: Ciocia A, bardzo kochana, można ją wlec gdzie się chce, Ciocia S, też fajna, biegnie za mną truchcikiem tam gdzie mam ochotę i Ciocia G, najbardziej stanowcza no i jej już muszę bardziej słuchać. Z Ciociami chodzę raczej na smyczy, tylko Ciocia A mnie spuszcza czasem, znamy się z nią wiele lat. Pozostałe Ciocie raczej się boją, ale za to dają mi trasę do wyboru:) Mam dużo zapachów i miejsc do wąchania. Niestety, zakładają mi świństwo na pyszcz... Namordnik. Fuj. To jeden z głupszych pomysłów Pani. Ani co polizać, ani się wysapać, ani co chapnąć po drodze. A tyle fajnych rzeczy leży... Śmierdząca kanapka, zdechła ryba, stare kości... No i tu się z moją Panią zdecydowanie różnimy, bo jej zależy, żebym tego wszystkiego nie jadł, a mnie wręcz przeciwnie... Właściwie to chętnie jadłbym cały czas...  Odkąd chorowałem na trzustkę i nerki to muszę być na diecie, ale niechby sobie Pani sama jadła cały czas ryż z mielonym kurczakiem i chrupki nerkowe... Nuuuuuda.... Ale chyba ma trochę racji, nie wytrzymałbym, żeby świństw nie pożreć, a potem by mnie bolało i do weta by trzeba, brrrr, aż mnie otrząsa. Nienawidzę tam chodzić, zawsze kłują , albo robią zastrzyki, obrzydlistwo.

Fajnie jest siedzieć cały dzień w ogródku i wybrzydzać na spacerkach, ale niestety zima idzie... Zimno w łapki i trzeba szybko zwiewać do ciepłego domu. No i spać, spać, spać...
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                         


piątek, 2 września 2016

IŚĆ, CIĄGLE IŚĆ W STRONĘ SŁOŃCA...

Owszem, chciałoby się iść. Ale ponieważ z tą czynnością mam spore trudności, lubię patrzeć, jak robią to inni. Lubię oglądać tzw "filmy drogi", z bohaterami wędrującymi przez świat w różnych celach, lubię oglądać dokumenty o wyprawach w różne miejsca. Z niskim uczuciem zazdrości, niestety też.  Ale przede wszystkim z podziwem dla bohaterów, z zachwytem nad pięknymi miejscami na świecie, których nigdy nie miałabym szansy zobaczyć.

Chciałabym napisać dzisiaj o dwóch filmach, których bohaterowie wędrują przez USA, ale z bardzo różnych powodów. W  obydwu filmach głównym bohaterem, oprócz ludzi, jest przyroda, czasem będąca przyjacielem, czasem wrogiem. Obydwa oparte są na prawdziwych historiach, co czyni je bardzo poruszającymi.



Pierwszy z filmów to "Wszystko za życie" Seana Penna w/g książki Jona Krakauera. To opowieść o młodym człowieku, Chrisie Mc Candless,  który właśnie ukończył studia i zamiast zająć się robieniem kariery i "normalnym życiem" porzuca wszystko, rodzinę, dom, wszystkie dobra doczesne, samochód, pieniądze (pozostawia sobie tylko niewielką kwotę na początek podróży) i wyrusza w drogę na Alaskę. Alaska jest jego Utopią, rajem, w którym chce żyć w zgodzie z naturą, radzić sobie samemu, zdobywać jedzenie jak dawni traperzy. Idea piękna, ale nasz bohater jest idealistą, nie praktykiem. Wielu podstawowych rzeczy o życiu w dziczy nie wie, nie jest do tego praktycznie przygotowany. Podczas drogi na Alaskę poznaje wiele życzliwych osób, niektórych bardziej dziwnych, niektórych mniej, którzy usiłują mu pomóc, a , niektórzy odwodzą go od jego pomysłu na życie. Jednak pomimo rozlicznych trudności o rezygnacji nie ma mowy, życie na Alasce to idee fix bohatera. Wzoruje się on na Thoreau i jego idei życia dalekiego od cywilizacji.  Film drogi zmienia się w epicką tragedię, gdy Chris dotrze już do swojego raju. Nieprzygotowany, bez zapasów jedzenia, przez trzy miesiące walczy o życie. Znajduje porzucony autobus, będący schronieniem dla myśliwych, który okazuje się końcową stacją jego życia. Umiera w nim z wygłodzenia, ważąc zaledwie 30 kg... Wśród jego rzeczy znaleziono  deklarację jego idei:
 Dwa lata wędruję po świecie. Żadnego telefonu, żadnego basenu, żadnych domowych zwierzaków, żadnych papierosów. Totalna wolność. Esteta, podróżnik którego domem jest droga. Uciekł z Atlanty. Nie będziesz powracał, pamiętaj sobie, najlepiej jest na zachodzie. Teraz, po dwóch latach wędrówki, nadchodzi najważniejsza i największa przygoda. Ostateczny bój, aby zabić fałszywe istnienie wewnętrzne i zwycięsko zakończyć rewolucję duchową. Dziesięć dni i nocy w pociągach towarowych i autostopem przywiodło go na wielką, białą północ. Nie będzie już zatruwany przez cywilizację, od której ucieka; wchodzi samotnie w krainę, by zagubić się w dziczy. Alexander Supertramp, maj 1992”
Aleksander Supertramp to imię, które przybrał, porzucając cywilizację.

Ten film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bardziej może jako historia czyjegoś życia niż jak po prostu film. Nie mogłam oderwać się od ekranu, wędrowałam razem z Chrisem przez Stany i Alaskę. Złościła mnie jego naiwność i brak oceny własnych możliwości, a jednocześnie byłam pełna podziwu i szacunku dla jego konsekwencji i wierności ideałom. I płakałam jak bóbr podczas ostatnich dni życia Chrisa. Najbardziej wstrząsnęło mną pokazane na samym końcu zdjęcie prawdziwego Chrisa., dające świadomość, jak szybko jego życie się skończyło...


Drugi z filmów to "Dzika droga" ze znakomitą rolą Reese Witherspoon, nominowaną do Oskara. To też prawdziwa historia, ekranizacja autobiograficznej książki Cheryl Strayed. Już nie tak charyzmatyczny jak poprzedni, ale znakomity i mądry. To film o sile słabej kobiety, o możliwości pokonania własnych lęków i uzależnień przez gigantyczny wysiłek fizyczny. Cheryl jest młodą kobietą z bardzo nieuporządkowanym życiem, jej małżeństwo się rozpadło, a ona sama jest uzależniona od heroiny. Przełomem staje się śmierć jej ukochanej matki, która zawsze w nią wierzyła i wspierała. Cheryl bardzo przeżyła jej śmierć i postanowiła zmienić swoje życie i stać się taką, jaką widziała ją matka. Żeby tego dokonać  przeszła sama cały, 1500-kilometrowy szlak Pacific Crest Trail, niosąc 30 kilogramowy plecak.  Dla dość słabej fizycznie dziewczyny to było prawdziwe wyzwanie. I tu są spotkania z ludźmi, raz miłe, raz niebezpieczne, są dzikie zwierzęta, są buty pełne krwi. Jednak cywilizacja nie jest daleko, można zejść ze szlaku w razie konieczności, poprosić o pomoc. Tu nie tyle jednak chodzi o zmaganie z naturą, ile o zmaganie z samym sobą, o przemyślenie swojego życia, o umiejętność znalezienia tego co ważne. Bohaterce się to udaje, zyskuje spokój wewnętrzny i pogodzenie z nieuchronnością śmierci. Bo warto iść...