piątek, 10 lutego 2017

VARIA

Dawno się nie odzywałam, skupiając się na własnym organizmie, a potem ciągle mi coś wchodziło w paradę, opóźniając pisanie. Wyjdzie więc wpis stanowiący groch z kapustą, czyli o tym i o owym.

Zacznę od tego, na czym skończyłam wpis poprzedni, czyli na przepięknych i przemiłych dziesiątkach kartek, które dostałam od Was w okolicy Świąt. Z każdą kartką robiło mi się coraz cieplej na duszy i lepiej na ciele. Płynęły te dobre słowa, myśli i życzenia z całej Polski i zagranicy. Dziękuję Wam bardzo za to wsparcie i życzliwość. Staram się dziękować indywidualnie , wysyłając karteczki własną koślawą łapą pisane, ale robię to powoli, na razie chyba jestem gdzieś w połowie, tym niemniej sukcesywnie powinny docierać. A od Was dostałam karteczki takie:







Arte z właściwą sobie skrupulatnością  posegregowała je tematycznie i zrobiła dokumentację, za co uprzejmie dziękuję.  

A jak już o Arte mowa, to jak wiecie gościły z Grażyną w Zakopanem. Odwiedzały mnie codziennie rano i wieczorem, to znaczy to rano bywało południem, w zależności od tego, jak długo Arte się wysypiała:)) Ale przecież po to jest urlop.  Tropik zadowolony i wyspacerkowany z ciocią A., chociaż wieczorem trzeba było czasem  używać siły,  żeby go wywlec z domu, zwłaszcza przy mrozach. Mnie było bardzo miło, raczyłyśmy się pysznościami i nalewką, słuchając opowieści Grażyny o Wenezueli i genialnym P.  Internet internetem, telefon telefonem, ale nie ma to jak osobisty kontakt twarzą w twarz. Szkoda, że młodzi obecnie nie doceniają tej tradycyjnej formy obcowania z ludźmi... To całkiem co innego, gdy widzisz twarz rozmówcy, uśmiech, błysk w oku, zadumę czy smutek. Czytasz miedzy wierszami, widzisz to, o czym ta druga osoba nie mówi, widzisz co czuje. Nie traćmy tej bliskości, odwiedzajmy swoich przyjaciół i rodziny jak najczęściej. No i odwiedzajmy się nawzajem:))) Kto następny???
Na pogodę dziewczyny trafiły piękną, na pewno pokażą u siebie na blogach. A u mnie trochę szadzi na drzewach...





Jeśli chodzi o moje zdrowie, to jest naprawdę sporo lepiej, oczywiście problemy są, ale te główne chyba, tfu, tfu na razie opanowane. Pod koniec miesiąca jadę znów na parę dni do Krakowa do szpitala na badania, zobaczymy co powiedzą. Ewo2, czekam już na wizytę!!!  Póki co przeziębiona jestem, katar mam okrutny, fuj. 

I na koniec o pewnym metafizycznym zgoła przeżyciu, które mnie wczoraj spotkało. Zadzwonił telefon stacjonarny, numer nieznany. Z reguły nie odbieram takich telefonów, bo to te durne reklamy i oferty, ale tym razem dzwonił coś za długo. Jednak zanim podniosłam słuchawkę, to się rozłączyło. Coś mnie tknęło i postanowiłam oddzwonić, co też uczyniłam. Odezwał się nieznany mi bliżej głos męski. Po czym okazało się, że jednak znany... Był to albowiem kolega z liceum, z którym nie miałam kontaktu od lat około czterdziestu... A znalazł mnie w sposób właśnie metafizyczny, a nawet, można by rzec pozagrobowy... Otóż, robiąc porządki w komputerze i w poczcie natrafił na maila od naszego nieżyjącego już kolegi z klasy, który podał mu mój numer i napisał "zadzwoń do M., na pewno się ucieszy..." Chciał jakoś to ostatnie życzenie spełnić, no i zadzwonił... A ja rzeczywiście się ucieszyłam... Pogadaliśmy o starych czasach, kolegach i koleżankach klasowych, o zdrowiu i tak dalej. Okazało się, że W. mieszka pod Warszawą z rodziną i pięcioma labradorami, czterema kotami, trzema końmi, kilkoma papugami i wężem, że o kurach nie wspomnę... Wymieniamy sobie na telefonie zdjęcia naszych pupili, W narzeka, że jak mu pięć małych labradorków wlezie na łóżko, to nie ma gdzie spać:))) Jak się zgodzi, to poproszę go o zdjęcia menażerii i wam pokażę. A na razie ciepło mi się na sercu zrobiło...

Żegnam was zdjęciami mojego pupila, który właśnie tak spędza zimę:))) Wczoraj był na badaniach  kontrolnych, wszystkie wyniki ok, i morfologia, i trzustka i nery:)))) Radość wielka. Co prawda histerie przy pobieraniu krwi odbywały się potworne, wet leżał na podłodze, Tropik był trzymany przez kolegę i sapiąc pluł wetowi na łysinę... To znaczy Tropik pluł, nie kolega.